Wczorajsze popołudnie spędziłam z nosem w książce, więc nie miałam pojęcia, co się dzieje za oknem. I kiedy wieczorem wyszłam z domu, ze zdumieniem spoglądałam na gładką, połyskującą powierzchnię, która kilka godzin wcześniej była chodnikiem. Mój pies jak zwykle wybiegł pędem na podwórko, przejechał kilka metrów na sztywnych łapach, po czym wpadł w poślizg i obrócił się dokoła własnej osi. Zrobiłam kilka niepewnych kroków i uczepiłam się najbliższego samochodu, ale ręce ześlizgnęły się po pokrywającym karoserię przeźroczystym szkliwie. Oboje (ja i zwierzak) dotarliśmy jakoś maleńkimi, niepewnymi kroczkami do najbliższego trawnika, który zatrzeszczał pode mną zdradziecko - trawę również skuła kilkucentymetrowa warstwa lodu. Pies kręcił piruety na zieleńcu, a ja zafascynowana przyglądałam się glazurowanym gałązkom drzew. Na chodniku balansowały w półmroku ciemne postacie przechodniów, na jezdni tańczyły samochody, a spod bramy dobiegał podniesiony głos krewkiego sąsiada, grożącego administratorowi strażą miejską, policją tudzież zastępami piekielnymi.
A dziś dzień upłynął pod znakiem śniegu i nasza przechadzka o zmierzchu wyglądała zupełnie inaczej. Bez przeszkód doszliśmy do ulubionego traktu spacerowego, gdzie powitał nas widok kojarzący się z pierwszą częścią Opowieści z Narnii: cudownie biała droga wśród obsypanych śniegiem drzew i wielkie białe płatki, wirujące w żółtym świetle latarni. Od dziecka uważam zimę za najpiękniejszą porę roku, więc chłonęłam całą sobą ten obraz - tak piękny i tak boleśnie nietrwały...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz