Dziś o zmierzchu czworonóg zaciągnął mnie na opuszczoną parcelę przylegającą do naszego spacerowego traktu. (Otacza ją zardzewiała siatka, ale furtkę już dawno ukradł jakiś złomiarz.)
Mimo późnej pory było stosunkowo jasno, bo ziemię pokrywała gruba warstwa śniegu. Zobaczyłam pozostałości ogrodu - równe szpalery zdziczałych drzew i krzewów owocowych, wyłaniający się spod śniegu czarny zarys fundamentów nieistniejącej cieplarni, pochylony komin z brudnoczerwonej cegły. W głębi majaczyły kontury parterowego budynku z ciemnymi oknami przypominającymi puste oczodoły.
Podeszliśmy do schodków, prowadzących niegdyś do paleniska i nagle napłynęło wspomnienie, dawno pogrzebane w czeluściach pamięci. Mimo sześciostopniowego mrozu poczułam ciepłe i wilgotne powietrze szklarni, a przed oczami stanęły mi rzędy jaskrawoczerwonych pelargonii. Uświadomiłam sobie, że właśnie tu wiele lat temu znajdowało się gospodarstwo ogrodnika, do którego jako mała dziewczynka przychodziłam z babcią po sadzonki. Był to taki nasz coroczny rytuał, który bardzo lubiłam. Najdziwniejsze jest to, że działka znajduje się w odległości najwyżej pięciu minut piechotą od naszego domu, a ja miałam wówczas wrażenie, że odbywamy długą wędrówkę.
Żal mi się zrobiło tego miejsca, niegdyś wypielęgnowanego i zadbanego, dziś zapuszczonego i odwiedzanego głównie przez okolicznych pijaczków oraz wagarowiczów z pobliskiej szkoły...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz