W rodzinnym mieście Hieronima Boscha, 's-Hertogenbosch, zorganizowano w tym roku retrospektywną wystawę jego dzieł, która przyciągnęła tłumy wielbicieli mistrza z całej Europy.
Stwierdziliśmy z przyjaciółmi, że też tak chcemy - wsiadamy w samochód i jedziemy do Brabancji!
Uzgodniliśmy trasę, która okazała się dwa razy dłuższa niż zalecały mapy Google, jako że zygzakowała jak Angol po krakowskich knajpach - każdy dorzucił jakieś obfitujące w dobra kultury miejsce, które KONIECZNIE musi zobaczyć "po drodze". Zaklepaliśmy miejsca w hotelach. Nabyliśmy niezbędne waluty (na trasie znalazły się m.in. Bazylea i Praga). Sprawdziliśmy WSZYSTKO, począwszy od godzin otwarcia muzeów, cen biletów i usytuowania parkingów, a skończywszy na dostępności wychodków.
Po czym okazało się, że bilety na wystawę Boscha należało dużo wcześniej kupić przez Internet. Z naciskiem na "dużo", bo ci z lepszym refleksem dawno nas wyprzedzili...
Istnieje jednak jakieś bóstwo opiekuńcze głupków, bo tuż przed wyjazdem na stronie muzeum pojawiła się informacja o dostępności kilku biletów. Rzuciłam się na nie tak zachłannie, że nie zdążyłam zmienić języka strony na angielski i cała transakcja odbywała się po holendersku, z krótką przerwą na desperackie przekopywanie wszystkich torebek w poszukiwaniu właściwej karty debetowej. Aż do otrzymania potwierdzenia nie byłam tak naprawdę pewna, co, za ile i w jakiej ilości nabyłam.
W tekście wykorzystałam dwie marnej jakości własne fotografie oraz zdjęcia uzyskane ze strony internetowej Rijksmuseum w Amsterdamie za pośrednictwem Rijksstudio.
Stwierdziliśmy z przyjaciółmi, że też tak chcemy - wsiadamy w samochód i jedziemy do Brabancji!
Uzgodniliśmy trasę, która okazała się dwa razy dłuższa niż zalecały mapy Google, jako że zygzakowała jak Angol po krakowskich knajpach - każdy dorzucił jakieś obfitujące w dobra kultury miejsce, które KONIECZNIE musi zobaczyć "po drodze". Zaklepaliśmy miejsca w hotelach. Nabyliśmy niezbędne waluty (na trasie znalazły się m.in. Bazylea i Praga). Sprawdziliśmy WSZYSTKO, począwszy od godzin otwarcia muzeów, cen biletów i usytuowania parkingów, a skończywszy na dostępności wychodków.
Po czym okazało się, że bilety na wystawę Boscha należało dużo wcześniej kupić przez Internet. Z naciskiem na "dużo", bo ci z lepszym refleksem dawno nas wyprzedzili...
Istnieje jednak jakieś bóstwo opiekuńcze głupków, bo tuż przed wyjazdem na stronie muzeum pojawiła się informacja o dostępności kilku biletów. Rzuciłam się na nie tak zachłannie, że nie zdążyłam zmienić języka strony na angielski i cała transakcja odbywała się po holendersku, z krótką przerwą na desperackie przekopywanie wszystkich torebek w poszukiwaniu właściwej karty debetowej. Aż do otrzymania potwierdzenia nie byłam tak naprawdę pewna, co, za ile i w jakiej ilości nabyłam.
Jako gorliwa neofitka, od pół roku dobrowolnie poddająca się germanizacji, na czas naszej wyprawy przyjęłam założenie: "Znam niemiecki i nie zawaham się go użyć!" Ponieważ inne języki od czasu do czasu wymykały mi się spod kontroli i samowolnie włączały do akcji, efekty bywały zaskakujące, ale nawet pytanie "Puis-je fotografieren ohne lampe?" zostało przyjęte ze zrozumieniem (pewnie dlatego, że zadałam je w Alzacji). Pokonały mnie tylko jadłospisy holenderskich restauracji, z reguły występujące w rodzimej wersji językowej, a także sympatyczny sprzedawca burgerów (do dziś zachodzę w głowę, co oznaczało okraszone miłym uśmiechem chrząknięcio-charknięcie).
Na retrospektywę mieliśmy wejść o 20.00, a zjawiliśmy się z półgodzinnym opóźnieniem ("Zwariowaliście? Pod Amsterdamem NA PEWNO nie ma korków"), co obsługa przyjęła na szczęście ze stoickim spokojem.
Podsumowując, było świetnie, a na pamiątkę przywieźliśmy sobie holenderski ser, szwajcarską czekoladę i czeski wirus, który tak się do nas przywiązał, że do dziś wszyscy mamy chrypkę.
Na retrospektywę mieliśmy wejść o 20.00, a zjawiliśmy się z półgodzinnym opóźnieniem ("Zwariowaliście? Pod Amsterdamem NA PEWNO nie ma korków"), co obsługa przyjęła na szczęście ze stoickim spokojem.
Podsumowując, było świetnie, a na pamiątkę przywieźliśmy sobie holenderski ser, szwajcarską czekoladę i czeski wirus, który tak się do nas przywiązał, że do dziś wszyscy mamy chrypkę.
Pozwólcie, że po tym epickim wstępie przejdę do tytułowych Petronelli.
Zwiedzając Rijksmuseum zauważyliśmy tłumek kłębiący się koło czegoś, co na pewno nie było dziełem Rembrandta ani Vermeera. Tłumek był na tyle liczny, że nie dało się dokładnie obejrzeć, przeczytać opisów ani przyzwoicie sfotografować obleganych obiektów.
Postanowiłam bliżej się im przyjrzeć, wykorzystując możliwości, jakie daje założenie konta w portalu Rijksstudio na stronie internetowej amsterdamskiego muzeum.
W katalogu figurują pod hasłem "domek dla lalek", ale trzeba zaznaczyć, że nie były to zabawki dla dzieci, lecz przedmioty zbytku, podkreślające splendor właściciela. Zostały wykonane i wyposażone przez wysokiej klasy rzemieślników na zamówienie zupełnie dorosłych kobiet.
Pierwsza z nich, Petronella Dunois, po śmierci rodziców mieszkała w Amsterdamie z siostrą Marią. Zamożne sieroty mogły sobie pozwolić na kosztowne hobby, jakim było urządzanie wykwintnego lalkowego "cabinetu". W spisie wartościowych przedmiotów, które w 1677 r. dwudziestosiedmioletnia Petronella wniosła do małżeństwa z regentem Lejdy, Pieterem van Groenendijck, obok akcji i obligacji, stosów serwetek, obrusów i pościeli wymieniono również domek dla lalek.
Dziedziczony po kądzieli, przez wieki przechodził z pokolenia na pokolenie, a kolejne właścicielki wzbogacały jego wnętrza o nowe elementy. W 1934 r. został przekazany do zbiorów Rijksmuseum.
Dębową szafę o wysokości 200 cm, szerokości 150 cm i głębokości 56 cm, intarsjowaną orzechem, podzielono na trzy piętra, zajmowane przez osiem pomieszczeń zamieszkiwanych przez 20 laleczek.
W Rijksmuseum możemy również obejrzeć portret Petronelli Dunois - olej na płótnie pędzla Nicolaesa Maesa, ucznia Rembrandta.
Drugi domek, datowany na lata 1686 - 1710, należał do Petronelli Oortman (1656-1716), która jako bogata wdowa została żoną amsterdamskiego handlarza jedwabiem, Johannesa Brandta.
Szafa, wykonana przez pracującego w Amsterdamie francuskiego stolarza, dębowa, intarsjowana szylkretem i ozdobiona cynowymi ornamentami, ma wymiary 255cm x190cm x 78cm i jest zamykana dwojgiem przeszklonych drzwi. Ponieważ w 1710 r. Jacob Appel szczegółowo odtworzył domek na pergaminie, wiadomo, że chroniły go dodatkowo żółte zasłony. Niestety, spośród ukazanych na obrazie laleczek przetrwała tylko jedna.
Dziewięć pomieszczeń urządzono niezwykle realistycznie, z zachowaniem prawidłowych proporcji (w skali 1: 9) i z wykorzystaniem stosownych materiałów. Nad wykonaniem blisko 700 obiektów składających się na wyposażenie domku trudzili się m.in.: stolarze meblowi, rzeźbiarze, złotnicy, introligatorzy, wytwórcy szkła i koszyków, krawcowe. W pracach nad dekoracją
wnętrz brali udział popularni w tym czasie holenderscy malarze - Willem
Frederiksz van Royen (malowidło w bawialni) i Johannes Voorhout.
Porcelanę wystawioną w kredensie sprowadzono z Chin i Japonii za pośrednictwem Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej.
Po śmierci Petronelli domek przeszedł w ręce jej córki, Hendriny, a potem brata Hendriny - Jana.
W 1821 r. został zakupiony przez państwo, natomiast w 1875 r. nabyło go Rijksmuseum.
Aby ostatecznie dobić miłośników dioramy, dodam, że podobno za równowartość samych mebelków można było w XVIII w. zakupić prawdziwy dom nad jednym z amsterdamskich kanałów.
Mam nadzieję, że coup de grâce zostanie mi wybaczony:>
Porcelanę wystawioną w kredensie sprowadzono z Chin i Japonii za pośrednictwem Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej.
Po śmierci Petronelli domek przeszedł w ręce jej córki, Hendriny, a potem brata Hendriny - Jana.
W 1821 r. został zakupiony przez państwo, natomiast w 1875 r. nabyło go Rijksmuseum.
Aby ostatecznie dobić miłośników dioramy, dodam, że podobno za równowartość samych mebelków można było w XVIII w. zakupić prawdziwy dom nad jednym z amsterdamskich kanałów.
Mam nadzieję, że coup de grâce zostanie mi wybaczony:>
W tekście wykorzystałam dwie marnej jakości własne fotografie oraz zdjęcia uzyskane ze strony internetowej Rijksmuseum w Amsterdamie za pośrednictwem Rijksstudio.
Oglądam te zdjęcia i popadam w zadumę. Pokoiki i w ogóle takie domki mają w sobie to coś. I pozwolę sobie na żart: Mój Ernest by się dał pochlastać za takie apartamenty! Oczywiście czytając tekst popłakałam się ze śmiechu, bo ta sama opatrzność nade mną czuwa ;) Sama stworzyłam sobie trzy pokoiki lalkowe w szafie (rezydencja Ernesta, rezydencja Carlosa i pieczara Nekromanty) - bardzo mało prawdopodobne aby za kilkaset lat moją szafę w jakimś pięknym muzeum pokazywali... Widocznie każdy ma taką lalkową szafę na jaką zasługuje he he he :) Taki wypad na takie "przygody" z fajnymi ludźmi to super sprawa :) Baterie pozytywnie naładowane ;) Pozdrawiam :****
OdpowiedzUsuń"rezydencja Ernesta, rezydencja Carlosa i pieczara Nekromanty" - a Stado Strefowych Monsterów to co, pod gołym sufitem koczuje? Toż chłopaczki takie delikatne...
OdpowiedzUsuńEeee nieee... Monstery mają półeczkę all inclusive! Jeszcze im tło jako "grota" wyczaruję! Full wypas! Nawet kościotrupy w dresach mają swój kąt! Strefa to kraina miodem płynąca! A co!! (Boże widzisz i nie grzmisz???!) ;)
UsuńTAKA wycieczka i TAKIE domki, że aż słów brakuje! Gratuluję wyprawy i wrażeń. :)
OdpowiedzUsuńZ reguły wyprawy na wariackich papierach okazują się najlepsze;)
Usuńchyba bym przez tydzień codziennie
OdpowiedzUsuńbiegała do TYCH miniatur - CUDEŃKA!
Też bym pewnie biegała, ale w Holandii byliśmy tylko trzy dni. Jest jeszcze trzeci domek, należący ongiś do Petronelli de la Court - obecnie w Centraal Museum w Utrechcie.
Usuń